Góralska muzyka, pierogi i bigos. Wielu Polaków na emigracji okazuje się być fanem tego wszystkiego, choć w Polsce górali nigdy nie słyszeli. To siedzi w nas tak głęboko i odzywa się kiedy jesteśmy daleko od domu, czy raczej będąc daleko, sami tego poszukujemy? Wchodzimy w formę, na zasadzie - skoro jestem emigrantem to muszę tęsknić za folklorem?
Dokładnie tak jak powiedziałeś. Gdy wyjeżdżasz z kraju, to tożsamość ci się trochę zaburza, zaczynasz odczuwać potrzebę określenia własnych granic. Jeszcze mocniej odczuwasz, że jesteś Polakiem i zadajesz sobie pytanie - co to znaczy?
I co to znaczy?
To różnie bywa. Ja na przykład nigdy nie rzuciłam się w polskie klimaty. Ale ludzie starsi, którzy wyjechali jeszcze z przyczyn politycznych, zbierali się często na różnych wieczornicach, czcili rocznice, których czczenie nigdy nie przyszłoby mi do głowy. Snuli swoje polityczne plany, mówili o układach... Z kolei u młodszego pokolenia przybiera to często formę narzekania, że nasze ogórki są lepsze i spotykania się na występach zespołów folklorystycznych. Kto z nich w Polsce oglądał występy Mazowsza? A tutaj nagle odzywa się melodia bogoojczyźniana
Nie chciałaś czcić rocznic? Nie angażowałaś się nigdy w życie polityczne Polonii?
Moje pokolenie to pokolenie, które jako pierwsze zyskało na przełomie. Gdy wprowadzono stan wojenny, byliśmy w podstawówce, w 89 byliśmy na początku studiów. Nie ma co się oszukiwać, że ostro walczyliśmy z reżimem. Były zadymy, wygłupy, ale to nie my stawaliśmy na barykadach. Wyjechałam z Polski jako osoba z założenia apolityczna i w kraju w niczym mi to nie przeszkadzało. A tu się nagle okazało, że to wszystko jest istotne i muszę się określić, że tych lubię a tamtych nie.
A widzisz szanse na odejście od tej całej martyrologii w życiu polonijnym?
Nie wiem, czy to się tak szybko może udać. Wynika to ze wspomnianej już potrzeby określenia się. Nawet w moim pokoleniu obserwuję, że ludzie przyjeżdżają do Brukseli i zaczynają się okopywać w polskości. Mimo, że znają języki i mogliby się tu świetnie odnaleźć, zachowują się jakby wyjeżdżali pod przymusem. Nadzieja jest w młodszej generacji, w pokoleniu moich dzieci. Oni mają szansę wynieść z domu polskość, ale tę polskość otwartą, pozbawioną bogoojczyźnianej melodii, a jednocześnie będą mieli obycie „tutejsze" - to będzie pokolenie, które już bez kompleksów będzie poruszało się w Europie. Ale to też zależy od nas. Od tego, ilu z nas będzie pozwalało dzieciom na taki rozwój. Bo jednak wielu rodaków przyjeżdża nastawionych bardzo „patriotycznie" - oczywiście w cudzysłowie.
A jak np. Belgowie odbierają Ciebie, jako Polkę?
Niestety, najczęściej pierwsze zdanie, jakie można usłyszeć to: „O! Naprawdę? A ja mam sprzątaczkę z Polski". Można zareagować dwojako. Można powiedzieć, że zostaliśmy zdradzeni podczas drugiej wojny światowej przez Francuzów i Anglików, a potem sprzedani Stalinowi. I dodać, że, tak w ogóle, to wyście się od razu poddali Niemcom i u was byli faszyści. Z tym, że to do niczego nie prowadzi. Lepiej puścić to mimo uszu, rozmawiać na niepolityczne tematy, by sami mogli się przekonać, że Polacy mogą być wykształceni, obyci w świecie i otwarci. Ale żeby móc tak się zachowywać, musimy sobie sami to uświadomić. Nikt nas nie wysyła na zachód pod przymusem. Jesteśmy, tak jak inni, pełnoprawnymi Europejczykami.
A lubisz żurek?
Pewnie, że tak! Ale to jest kwestia gustów kulinarnych, a nie walki o Polskę niepodległą.
Ty swoją „emigracyjną przygodę" zaczęłaś 10 lat temu od Sztokholmu. Skąd się to wzięło?
Ze wstrętu do stabilizacji. Gdy w moim życiu pojawił się etat, mieszkanie i samochód, to uznałam, że dosyć tego i trzeba rozwalić tę stabilizację. Sam Sztokholm wziął się z tego, że byłam kiedyś na stypendium w Szwecji i bardzo mi się tam podobało. Oczywiście, wtedy miałam wrażenie, że jest to jedna wielka, studencka balanga! Kiedy przyjechałam tam ponownie, tym razem z dwójką małych dzieci, okazało się, że to coś zupełnie innego...
Ale też fajnie?
Pewnie! Choć początki bywają dość ciężkie, zwłaszcza, jeśli nikogo się nie zna, nie opanowało się jeszcze języka. Nagle przychodzi pismo z gazowni, na którym jest coś napisane, a Ty jesteś przerażony. Ale jak się przez to przejdzie, to już się jest twardzielem i jest ok.
I zaraz po Sztokholmie Bruksela?
Tak. Po pięciu latach pojawiła się możliwość wyboru, a my pomyśleliśmy, że Bruksela jest perspektywiczna dziennikarsko, co było ważne dla mojego partnera. Mnie z kolei pcha ciekawość ludzi, kultur, to mi daje napęd do pisania. Bruksela jest w środku Europy, wszędzie stąd blisko. Mieszkamy tu już ponad 5 lat. Jestem po uszy zakochana w tym mieście. Z resztą sam widzisz jak tu jest fajnie!
Faktycznie jest! Czyli Bruksela wygrywa ze Sztokholmem?
Tak! Widzisz, Sztokholm był dla mnie trochę jak taki surowy ojciec. Albo, jak muzeum. Myślałam sobie: „Jak tu pięknie... Wychodzę!". Mam tam swoje kąty, miejsca, które podziwiam. Ale sercem przylgnęłam natychmiast do Brukseli. Jestem „miejską" osobą i tak też od razu jawiła mi się Bruksela - miejsko. W Sztokholmie łosie przychodziły do nas na podwórko - co było piękne, ale jednak nie moje.
Długo odkrywałaś dla siebie Brukselę? Dużo czasu minęło, aż poczułaś się u siebie?
Bardzo szybko. Kiedy przyjechaliśmy tu pierwszy raz, od razu spodobało mi się, że jest tak ciepło. Że jest tak wielu ludzi z różnych krajów, kontynentów. Miasto jest żywe, kolorowe, a ulice nie są klinicznie czyste... Taki swojski tygiel. Te pierwsze dni w Brukseli to był też ciągły rausz - spotykaliśmy się ze znajomymi, siadywaliśmy na skwerkach, placach, gdzie aż kipi od małych knajpek. A że belgijskie piwo jest pyszne, chyba cały czas byłam wtedy lekko pijana. Ale było cudownie. Po paru miesiącach miałam już swoje ścieżki, a po dwóch latach czułam, że naprawdę tu przynależę.
Te dwa lata to jakaś granica? Przełomowy moment?
Tak mi się wydaje. Pierwsze dwa lata to sam zachwyt. Potem przychodzi krótki kryzys i znów łapie się pion.
Zawsze wiedziałaś, że będziesz pisarką?
Czy zawsze? Nie wiem, ale pamiętam moment, który uruchomił mnie pisarsko. To była 7 klasa podstawówki i pochwała za opowiadanie od naszej niezwykle wymagającej nauczycielki. Powiedziała: „To jest w końcu opowiadanie na miarę 7 klasy" i postawiła mi 4+... (śmiech). Ale dało mi to pewność siebie i tak chyba się zaczęło.
A pierwsze pasje literackie?
„Dzieci z Bulerbyn"! Ojciec czytał mi tę książkę, a ja to po prostu uwielbiałam. Tylko, że on śmiał się w momentach, które wtedy mnie w ogóle nie śmieszyły...
I stąd może ta późniejsza Szwecja?
A wiesz, że może tak?!
na „Dzieciach..." się nie skończyło?
Fascynowałam się Nabokovem. Ma w sobie rosyjskość, ale pięknie zdyscyplinowaną. Dla mnie zdania muszą być jędrne, podczas, gdy cechą polskiej literatury jest to, że zdania są rozwleczone i niezdyscyplinowane. Nie lubię tego. Nabokov miał właśnie ten ogromny szacunek dla zdania. I dla fabuły. Bo historia jest kręgosłupem. Oczywiście można eksperymentować z językiem i robić z nim różne fajne rzeczy, ale historia to jest to, co w nas zostaje. Potem był Italo Calvino... trochę eksperymentalny i manieryczny włoski postmodernista. Zrobiła na mnie wrażenie potęga jego wyobraźni.
A erotyzm w Twoich powieściach? Dobrze się tu doszukuję jakiś wpływów Heuellbecqa?
Zupełnie nie! Jego pisanie nigdy mnie nie ujęło, nic mnie tam nie wzrusza. Pod tym względem inspirowali mnie starsi autorzy, jeszcze z początków ubiegłego wieku. Henry Miller czy Anais Nin - w tym było coś fajnego, dekadenckiego. Myślę, że ludzie poszerzyli swoje patrzenie na erotykę w latach 20' i 30' ubiegłego wieku i ten czas porusza moją wyobraźnię. Później, po tzw. „rewolucji seksualnej" to już jest trochę przeżuwanie przeżutego.
W „Nielegalnych związkach" znakomicie przedstawiasz świat i myślenie Jonathana - współczesnego mężczyzny, trochę lekkoducha, ale dobrego, ojca i męża. Gdy dopada go miłość, ta „nielegalna", szaleje na punkcie swojej kochanki i świata poza nią nie widzi. Jednocześnie nie wyobraża sobie zostawienia żony, dzieci, domu. Rozumiesz takich mężczyzn? Rozgrzeszasz?
Nie oceniam. Po prostu zauważyłam, że takie rzeczy się dzieją. Oczywiście, można pomóc, by się wydarzyły i to już jest niedobre. Książka powstała z obserwacji otaczającej mnie rzeczywistości, a w pewnym momencie wokół mnie zaczęło się to dziać masowo. Najczęściej w związkach, będących na pewnym etapie ustabilizowania. To wtedy natura człowieka...
Zaczyna czegoś szukać?
Dokładnie. To tak jak próbować uregulować Wisłę. Nasza Wisła się nie daje uregulować i co jakiś czas wylewa.
A jesteś w stanie zaufać mężczyźnie?
Przede wszystkim to nie dotyczy tylko mężczyzn! Kobiety dotyka to w tym samym stopniu. One też mają temperament, wyobraźnię i potrzeby seksualne, przeciętny „akt polski" raczej ich nie satysfakcjonuje. Warto odmitologizować perspektywę narzuconą przez starsze generacje, gdzie to panowie szczycili się skokami w bok, bo niby tacy jurni, podczas, gdy przywiędłe małżonki tkwiły przy garach. Jak się spojrzy na dzisiejsze Polki, widać, że są najczęściej atrakcyjniejsze i bardziej zadbane od swoich mężów. Ich rola w związku, a także oczekiwania się zmieniają.
Ponieważ przyjęłam, że takie rzeczy się dzieją, to mam zasadę, by nie kombinować za daleko. Nikomu nie będę przeszukiwać komórki, laptopa, ani kieszeni, bo nie można się zagryzać taką posesywnością. Ona jest przywilejem pierwszych lat związku i jest potrzebna, by móc ten związek zbudować. Nie można dekadencko kombinować od młodych lat. Ale potem to się zmienia. Wartość długoletniego związku, w którym oboje partnerzy się kochają, rozwijają, wspierają, jest tak ogromna, że przeważa wszelkie inne rzeczy, które mogłyby się wydarzyć. To taka wiedza, która przychodzi z wiekiem.
Fanką monogamii chyba nie jesteś.
Myślę, że przypisanie do jednego partnera to ekonomiczna konieczność z czasów, kiedy małżeństwo było po prostu sposobem na przetrwanie, pary, ich dzieci, innych członków wspólnoty. Monogamia jest wbrew naturze ludzkiej o tyle, że ludzie mają w sobie ciekawość poznawania innych, eksplorowania znajomości w różny sposób. Czasem to się kończy w łóżku.
To już brzmi mocno dekadencko.
Podkreślam, że w żadnym wypadku nie usprawiedliwiam, tzw. „bzykania na boku". Tak, jak to bywa czasem na konferencjach, imprezach integracyjnych, gdzie jedzie się na 2-3 dni, i wręcz wypada pójść z kimś do łóżka. To jest, moim zdaniem, zwykłe świństwo, syndrom spuszczenia ze smyczy. Jednak, gdy pojawia się uczucie do innej osoby niż stały partner, to warto się zastanowić, skąd się wzięła ta potrzeba.
W książce opisujesz świat Jonathana i jego żony Megi. Jednak Andrea - kochanka Jonthana - pozostaje z boku, jest trochę rozmyta, nie znamy jej myśli.
O to chodziło! To jest kameralny dramat, który rozgrywa się między Jonathanem i Megi. Jak już mówiłam, monogamia jest dla gatunku ludzkiego wyzwaniem, chciałam pokazać, jak ludzie sobie z nim radzą. Czy też nie radzą.
Bo Megi przecież też miała wcześniej romans.
Dokładnie. Chciałam pokazać studium takiego ewoluującego związku, dlatego Andrea jest osobą, którą widać przez Jonathana, przez Megi, ale sama pozostaje niedookreślona.
Ja wręcz nie wiedziałem, jak ona dokładnie wygląda!
Ha! I o to chodziło. To jest właśnie coś, co zwiodło Jonathana. Pokusa - tu sukienka, tam włosy, seksapil. Jak człowiek z monogamicznego związku radzi sobie, gdy pojawia się taka pokusa? Dlatego nie chciałam robić z Andrei konkretnej kobiety z konkretnymi problemami. Jej sprawy stają się widoczne dopiero, kiedy chce mieć dziecko i zachodzi w ciążę.
No właśnie! To już zupełnie rozbija standardowy obraz. Kochanka w ciąży - to coś niespotykanego.
Na tym mi bardzo zależało. Andrea, będąc w ciąży, jest nadal kochanką i to namiętną. Chodziło mi właśnie o pokazanie seksualności kobiety w ciąży. W literaturze zawsze mi tego brakowało. Próbuję tu pokazać, jak mężczyźni przez wychowanie, przez kulturę mają wpojony dychotomiczny obraz kobiety, jako „madonny" lub „dziwki". Jeden z moich kolegów przyznał, że gdy poznaje kobietę, która go fascynuje, to przez pierwszy tydzień stara się określić - czy to jest typ madonny czy dziwki. I najczęściej zaczyna mu przeszkadzać, że ta kobieta jest tym albo tym. Najlepiej, gdyby była połączeniem obu, a jak twierdzi, takiej jeszcze nie spotkał. I myślę, że to jest pewien problem dla mężczyzn.
Sugerujesz, że jest to tak silnie zakorzenione w myśleniu, że mężczyźni nie potrafią się od tego uwolnić?
Dokładnie. I właśnie ta spodziewająca się dziecka kochanka jest próbą rozbicia tego schematu. Ma pokazać, że kobieta może być w ciąży, może być matką, a mimo to może się bzykać, może być godna pożądania. To jest myśl, którą warto byłoby zaszczepić w ludzkiej mentalności. Bo myślenie według schematu „madonny - dziwki" źle robi dla związków. U Jonathana widać, że jego żona, Megi, jest madonną. I jest już tak wysoko na piedestale, że on przestaje jej pożądać
No to walczymy z tym schematem! A co następnie? Kolejna książka?
Powiem, że się dzieje! Na razie mam przed sobą dwa projekty, ale jeszcze nie mówię, co to będzie dokładnie. Na pewno jeden z nich to powieść, ale na nią muszę zebrać siły. Z pisaniem powieści jest tak, że wszystko inne przestaje się wtedy liczyć i trudno jest uciągnąć rzeczywistość. Więc teraz muszę trochę nadgonić rzeczywistość.
Więc powodzenia! Najpierw w nadganianiu, a potem w tworzeniu.
Dzięki!