Grażyna Plebanek o pracy nad nową książką, przemycie diamentów i pobycie w Kinszasie.
wysłuchał Damian Gajda
"Wchodzę do kuchni, przeganiam karaluchy, te, które spadły na podłogę rozgniatam butem. Rozmrażam chleb, popijam mlekiem. Produkty mleczne, żeby żołądek zaakceptował tabletkę przeciw malarii, codziennie jedną, tak przez kilka tygodni", mówi Grażyna Plebanek.
Uwielbiam ją. Jest nie tylko jedną z najpoczytniejszych polskich pisarek, ale też wspaniałą osobą, która swoim optymizmem mogłaby obdzielić tuzin malkontentów. Wychowywała się na warszawskich Stegnach. Dziewczynom z tego osiedla poświęciła swoją bestsellerową powieść "Dziewczyny z Portofino", która przyniosła jej popularność. Potem wydała "Przystupę", "Nielegalne związki", a ostatnio "Bokserkę". Lubi stan zawieszenia, bycie pomiędzy, dlatego swoje życie dzieli między trzy kraje — Polskę, Szwecję i Belgię. To daje jej poczucie wolności. Mówi, że pisanie jest jak walka na ringu. Ona sama od kilku lat regularnie boksuje.
Ucieszyła się, kiedy poprosiłem, by opowiedziała mi o tym, jak wygląda jej dzień. "Dzień pisarza to na nie dzień świstaka, na szczęście", mówi. Każdy jest inny, każdy — wyjątkowy. Nauczyła się cieszyć życiem, brać od niego tylko to, co najlepsze. Nie lubi monotonii, rzadko się nudzi. W jej życiu wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Wyróżnia cztery kategorie dni.
1. Dzień typu "research", czyli czas zbierania materiałów do powieści — wtedy podróżuje, rozmawia z ludźmi, obserwuje, spisuje, wisi na telefonie lub Skype z tymi, których kocha.
2. Dzień typu "na tyłku", czyli hardcorowe pisanie powieści — wstaje rano, je coś w biegu, szykuje herbatę i siada do laptopa. Zarys akcji, charakterystyka postaci, "drabinki" scen, wreszcie — samo pisanie. Pod wieczór jest energetycznie wyżęta. Je, pakuje torbę bokserską i idzie na trening. Rodzina wie, że kiedy wróci, będzie przez dwie godziny na adrenalinie i endorfinach (stan najkorzystniejszy dla niej i otoczenia).
3. Dzień typu "promo" — spotkania z czytelnikami, rozmowy z dziennikarzami. Entuzjazm z powodu spotkań z ludźmi i ból szczęki od gadania.
4. Dzień zarobkowy — pobudka razem z całym światem pracującym, pisanie artykułu lub felietonu, a potem spotkania z ludźmi. W Brukseli zawsze coś się dzieje, jak nie na imprezach, to w głowach twórczych ludzi.
Mnie opowiedziała o tym pierwszym, najaktywniejszym ze wszystkich dniu. Spędziła go w Kinszasie, gdzie pracuje nad nową powieścią.
9:07
Budzą mnie podniesione męskie głosy. Otwieram oczy, wzrok natyka się na plastikowe ciało lalki. Pokój gościnny w domu mojej przyjaciółki Amal to magazyn rzeczy zapomnianych, tą lalką kiedyś bawiła się jej córka. Podchodzę do okna — mężczyźni dyskutują zawzięcie. Nic dziwnego, że nie rozumiem, mówią w lingala. Pióropusze liści palm przysłaniają zasnute mgłą niebo. Trwa pora sucha, a ja zbieram w Kinszasie materiały do powieści.
Wchodzę do kuchni, przeganiam karaluchy, te, które spadły na podłogę rozgniatam butem. Rozmrażam chleb, popijam mlekiem. Produkty mleczne, żeby żołądek zaakceptował tabletkę przeciw malarii, codziennie jedna, tak przez kilka tygodni.
Donat zjawia się punktualnie, chociaż w Kinszasie nie ma metra ani tramwajów, autobusów jak na lekarstwo, a na taksówki go nie stać. Były bokser i wykidajło, dziś jest moim przewodnikiem po mieście. Na ulicy idzie zawsze z tej strony, gdzie trzymam torbę, a kiedy przebiegamy przez ulice, chwyta mnie za rękaw — odruchy ochroniarza, pracował m.in. dla legendy kongijskiej muzyki, Papa Wemba.
12:23
Wieloosobową taksówką docieramy do miejsca, skąd odjeżdżają busy, zdezelowane pojazdy pozbawione siedzeń i tapicerki. Siadam na wąziutkiej ławce, wciśnięta między inne spocone ciała. Bus wydaje się być z gumy, pomieścił już ze 20 osób, pchają się kolejni. Ci, którzy nie załapali się na miejscówkę, zwisają na zewnątrz.
Upał w środku obezwładnia, marzę, żeby bus ruszył, ale kiedy startuje, modlę się w duchu, żeby stanął. Gna przez wyboiste ulice za nic mając krawężniki; krótki postój na kłótnię z kierowcą ciężarówki, która zajechała drogę — biorą w niej udział wszyscy pasażerowie — i znów rajd po wertepach. Donat odwraca się i mruga do mnie. Uśmiecham się — nie pokażę, że się boję, Polki są dzielne! Trzęsącymi rękami wyciągam notes i zapisuję, co mijamy po drodze: szwalnia Maman Prisca, garaż, sklepik w betonowym prostopadłościanie, nastolatek z tacą gotowanych jaj na głowie, centrum kształcenia estetycznego "Angela".
13:12
Wysiadamy w dzielnicy Matonge. Ziemia jest ciemno-szara, powietrze ciężkie od spalin. Donat pcha furtkę i puszcza mnie przodem. Witam się z gospodarzem — Riva jest producentem filmowym, pracował przy takich filmach, jak "La vie est belle!", "Kinshasa kids". Jego brat Vincent jest pisarzem. Jest też tu policjant i sąsiad Rivy. Wskazują mi wolne krzesło. Siedzimy w cieniu drzewa, którego liście na tle nieba wyglądają, jak rozwiana chmura, kurz z drogi unosi się nad ogrodzeniem, ale tu nie dociera. Rozmawiamy o robieniu filmów, pisaniu książek, przemycie diamentów. Czas odmierzają szklanki wypitej coca-coli. Żegnamy się z Rivą i wpadamy do jego sąsiada, artysty rzeźbiarza Freddy’ego Tsimby. W atelier rzeźby — ciała kobiet utkane z naboi albo zużytych widelców. Teraz rozumiem, że dzieła Tsimby wyrastają stąd, z szaro-czarnej ziemi Matonge.
Siedzę w restauracji mojej znajomej Princess, piosenkarki, aktorki, założycielki fundacji dla kobiet, które straciły domy i środki do życia — Rwandyjek, Kongijek z rejonów ogarniętych wojną. Zapisuję w notesie, co dziś widziałam. Dwie jaszczurki ganiają się po ścianie muru, w ciepłym powietrzu unosi się zapach kurczaka w sosie z orzechów pistacjowych zawijanych w liście bananowca. Princess stawia danie przede mną, jemy, gadamy. Zapisuję wszystko, co mówi, a ona się martwi, że jedzenie mi stygnie.
20:08
Oglądam mecz z gośćmi restauracji, mężczyźni popijają piwo Primus. Przysiada się Princess. Dziś nie śpiewa, zamiast scenicznego stroju ma dżinsy; właśnie skończyła gotować, rozsiewa wokół aromat frytury. Na moim telefonie sms: "Patrzymy na Bałtyk. A ty co robisz?" — pyta znajomy. "Oglądam mecz w knajpie w Kinszasie" — odpisuję. "O właśnie Niemcy strzelili gola!" — czytam. Bertold Brecht wymyślił "efekt obcości", mnie dopada "efekt swojskości".
23:11
Zbliżamy się do głównej arterii Kinszasy, bulwaru 30 czerwca. Stary chevrolet skrzypi, Princess wyciąga z torebki dezodorant: "Nie mogę znieść zapachu tych frytek" — krzywi się. Parkujemy przed kafejką. Kierowca chevroleta opowiada o żonie, która chciała go zabić. Po chwili dosiada się kolejny znajomy, następny, i jeszcze jeden.
2:04
Od zapisywania robi mi się bąbel na palcu, ale nie mogę przestać, bo jutro znów napełni się zbiornik wrażeń. Idę na próbę zespołu Papa Wemba do jednego z klubów Kinszasy. Patrzę na rzeźbę tutejszego artysty Nanga-ngufu Bienvenu, którą podarował mi Riva. Figurka zrobiona jest z kawałków przedmiotów, odpadków. Ja też uprawiam recycling — zbieram strzępki opowieści, zlepiam je, przeszywam. Co wyrośnie z mojego rzeźbienia? Wiem teraz tylko, że dobrze mi w Kinszasie.