Polski English Francais Svenska
photo. Sabina Jaworek
Wywiady
Grażyna Plebanek: pokonać strach przed lataniem
data publikacji: 2016-03-07

Damian Gajda

— Nie porzuciłam ojczyzny, jestem na bieżąco w sprawach polskich i belgijskich. Potrzebuję zarówno tego, w czym wyrosłam, jak tygla narodowości, kultur, który znalazłam w Brukseli. Ta podwójność mnie inspiruje — mówi Grażyna Plebanek.

 

Swoje życie dzieli między Polskę, Skandynawię i Brukselę. Dorastała na warszawskich Stegnach. Doświadczenia z tego okresu opisała w bestsellerowych "Dziewczynach z Portofino", dzięki którym osiągnęła status jednej z najpopularniejszych polskich pisarek. Potem wydała jeszcze m.in. "Przystupę", "Nielegalne związki" i "Bokserkę". Jej bohaterki, tak jak ona, to silne i świadome swojej wartości kobiety. Żyje z pisania, od kilku lat regularnie boksuje. "Literatura i walka na ringu rządzi się tymi samymi prawami. Nigdy nie wiesz, czy wygrasz ze swoimi ograniczeniami" — mówi Grażyna Plebanek.

 

Damian Gajda: Lu, bohaterka "Bokserki", wyjeżdża z Polski za kolejną miłością. Zupełnie jak Ty kilkanaście lat temu.

 

Grażyna Plebanek: To prawda, ale zarówno dla niej, jak i dla mnie ten wyjazd był tak naprawdę poszukiwaniem siebie. Z dala od znanej rzeczywistości Lu definiuje się na nowo. Szuka trochę po omacku, pakuje się w dziwne sytuacje. Formę dla tych poszukiwań pozwala jej znaleźć przyjaźń z dziewczyną, Belgijką kongijskiego pochodzenia. Staje się nie tylko przyjaciółką Lu, ale i jej sportową mentorką.

 

Dwie dziewczyny, zamiast iść na kawę, uprawiają boks.

Kiedy Lu przyjeżdża do Brukseli, zaczyna pracować w ambasadzie, nie zna zbyt wiele osób Tylko ludzi, z którymi pracuje, i zajętego rodziną żonatego kochanka. Dusi ją atmosfera, która dominuje w rozmowach z Polakami, konieczność podziwiania wszystkiego, co polskie. Boli ją też, że jest wciśnięta w ramy romansu, musi czekać, aż jej mężczyzna znajdzie dla niej czas — nie mogą się pokazywać razem publicznie, bo on jest żonaty. Ta podwójna klaustrofobia domaga się silnego ujścia — w agresję, wyładowanie fizyczne. Zapisuje się do klubu bokserskiego. I okazuje się, że w dziewczynach, kobietach jest mnóstwo tłumionej agresji. Boks staje się Lu niezbędny.

Boks to agresja, walka, siła, czyli wszystko to, co kojarzy nam się z naładowanymi testosteronem facetami.

 

Tak się nas wychowuje. Ale i kobiety, i mężczyźni są ssakami, potrzebują ujścia dla energii. Kobiety uczy się ją tłumić. Kiedy Lu pierwszy raz zakłada bokserskie rękawice, czuje, że puzzle wskakują na swoje miejsce. Widzi, czego jej brakowało.

 

Ty też boksujesz?

Regularnie od prawie sześciu lat. Mierzę się z lękiem. Staję naprzeciwko drugiej osoby i mam ją uderzyć. Boję się przede wszystkim bólu. Ale potem narasta adrenalina, ciało zaczyna się poruszać, odtwarzać ruchy, których się nauczyłam. To fascynujące, jak można nad nim panować, a jednocześnie nie mieć kontroli, tej rozumowej. Gra instynkt, refleks.

Co Ci to daje?

Tak jak Lu wychodzę poza swoje słabości i ograniczenia. Boję się, ale jednocześnie bardzo chcę sprawdzić, czy sobie poradzę. Dla mojej bohaterki to też forma ucieczki poza ramy skodyfikowanego życia. Ona pracuje w dyplomacji, gdzie kod zachowań jest konkretny, jej związek też nie daje przestrzeni, czasu na słuchanie się, wspólne budowanie. Lu musi się zacząć budować od nowa, zaczyna od tego, co najgłębiej w niej schowane — agresji. Uczy się ją zauważać i z nią sobie radzić.

"Bokserka" jest inna od Twoich poprzednich powieści. Używasz w niej języka walki.

 

Dla mnie jako pisarki było ciekawe, jak opisywanie ciała w walce wpływa na jego postrzeganie, jak język aktywności fizycznej zaczyna aktywizować działania bohaterki. Walka plus przyswajanie nowego języka, francuskiego, dało Lu dystans do rodzimego polskiego i większy weń wgląd. Zobaczyła, że język, którym mówi, wpływa na jej działania. Polski Lu ma w każdym zakamarku ciała, ze wszystkim, co daje, poczuciem bezpieczeństwa, ale i pewnym negatywizmem. Francuski przyswaja głównie od strony aktywnej, poznaje go w walce, nie ma wglądu w jego negatywną stronę.

Lu "francuska" jest kimś innym niż Lu "polska".

Kiedy uczymy się nowego języka, wracamy do poziomu dziecka, pewnej naiwności. To aktywizuje ciało, co widać w mowie ciała. Ktoś, kto słabo wypowiada się w obcym języku, wymachuje rękami, nadużywa grymasów. Dopiero potem przychodzi czas rozgoszczenia się w języku, niuansowanie znaczeń.

Co Cię z nią łączy?

Boks i to, że też nie lubię być dookreślona.

Dlatego od lat konsekwentnie używasz pisarskiego pseudonimu?

Tak, to mój obszar pisarskiej wolności. Zdarza się, że na poczcie odbieram przesyłkę na nazwisko Plebanek, a podsuwam dokumenty, gdzie figuruję pod dwoma innymi nazwiskami — w Belgii kobiety noszą panieńskie, chyba że wyraźnie zażyczą sobie zmiany na nazwisko męża. Najpierw, oprócz dowodu, pokazywałam w okienku własną książkę ze zdjęciem i wyjaśniałam, że jestem pisarką, ale teraz już mnie tam znają.

 

W "Bokserce" piszesz o przypinaniu łatek, wpisywaniu nas w różne role społeczne, które niekoniecznie chcemy realizować.

Lu wije się, gdy ją przyszpilają określeniami. Mówią jej: "jesteś taka, bo kobiety takie są", czy "wszyscy w twoim wieku…". A ona łaknie wolności, żyje z dwoma mężczyznami, boksuje, i to nie w odruchu buntu, tylko dlatego, żeby żyć w zgodzie z samą sobą. A przynajmniej spróbować.

Bruksela to stolica Europy. Miasto dyplomatów, polityków, artystów. Dobrze się tam czujesz?

Zadomowiłam się tam, znam ludzi, którzy są mi pokrewni zawodowo, ale i tych, z którymi ćwiczę boks. Ostatnio szłam ulicą, a tu podjeżdża samochód, ze środka słychać hip-hop, czarnoskóry kierowca coś do mnie woła. W końcu wychyla się z okna i krzyczy: "Ej, to ja, Filet Mignon!" Okazało się, że to kolega, z którym boksuję. Niedawno poznałam dziewczyny z Polski, artystki, które też mieszkają i pracują w Brukseli. Kiedy pojechałam promować "Nielegalne związki" w Stanach i Kanadzie, zrobiły mi nadruk na bluzie: "I am a Polish worker".

Bruksela jest częstym bohaterem Twoich książek. Kiedy piszesz o niej piszesz, cieszysz się, że możesz przyjąć perspektywę emigrantki?

 

Świetne jest to, że mogę wciąż Brukselę odkrywać. Nie lubię stereotypu: "Bruksela jest nudna". Tu jest znakomita energia. Co do określenia "emigrantka" — nie jestem żadną emigrantką!

A kim?

To określenie z innej epoki, która skończyła się w 1989 roku. Możemy teraz jeździć, przylatywać co miesiąc tanimi liniami do Polski, gdy dusi nas nostalgia. My, którzy nie mieszkamy w Polsce, jesteśmy z nią związani inaczej niż dawni emigranci, nie łzawo-sentymentalnie, tylko aktywnie, bo jesteśmy na bieżąco. Życie w dwóch kulturach wyzwala w niektórych potrzebę tworzenia, nie przypadkiem mamy dziś do czynienia z falą pisarek piszących po polsku, choć mieszkających gdzie indziej, jak Katarzyna Tubylewicz, A.M.Bakalar, Wioletta Grzegorzewska, Agata Pyzik.

Mimo to często opowiadasz o poczuciu obcości, o tym, że choć jesteśmy już pokoleniem obywateli Europy, nie umiemy się poczuć za granicą jak u siebie. Ty też tego doświadczałaś?

Ja nie, ale może dlatego, że nigdy nie oczekiwałam, że stanę się Belgijką czy wcześniej Szwedką — mieszkałam pięć lat w Sztokholmie. Poczucie bycia "poza" jest wpisane w mój zawód.

Życie emigranta nie jest łatwe. Ale nie tylko w kraju, do którego wyjeżdża. Także w Polsce nie najlepiej mówiło się o tych, którzy się stąd wyprowadzili.

 

Życie emigranta bywało opisywane w kategoriach męczeńskich. O tym właśnie opowiadam w "Bokserce" — o jojczeniu. Kiedy wyjechałam i dopuściłam do siebie inne języki, przyjrzałam się trzeźwo polskiemu — i zobaczyłam to, co wcześniej mi umykało — jego negatywizm. Nazywamy to czasem słowiańskim smutkiem.

Z tym jesteśmy kojarzeni na świecie — z umartwianiem się i pielęgnowaniem wizerunku nieszczęśliwego Polaka, któremu się nie udało.

W "Bokserce" pokazuję, jak pozwalamy, żeby ten język nami mówił, jak poddajemy się pokładom smutku, który niesie, poczuciu winy, który nam wsącza. Staram się w swoich książkach wyciągnąć żywiołowość, jędrność polskiego, życie po prostu. W "Nielegalnych związkach" to była radość z cieszenia się miłością, seksem, ciałem. Lu ciało daje jeszcze więcej radości — nie tylko kocha, ale i walczy, bada swoje możliwości, dochodzi do ich granic. To wspaniałe uczucie, które buduje radość życia mojej bohaterki, daje jej skrzydła, których nie dała jej gnuśna miłość. W tej książce piszę też o dwóch rodzajach patriotyzmu. Jeden jest oparty na przekonaniu, że prawdziwym patriotą jest chłop Ślimak z "Placówki", bo nie da się ruszyć ze swojej ziemi. Drugi — nowoczesny, który polega na tym, że jesteśmy mobilni i mieszkamy, gdzie chcemy, ale naszą polskość niesiemy ze sobą i prezentujemy ją w najlepszym możliwym wykonaniu, ambasadorując z dobrej woli.

 

Mówisz, że najlepiej czujesz się w centrach wielkich miast. Dlaczego?

Lubię czuć ruch miasta, w tym wyrosłam, na warszawskiej Ochocie, gdzie jeździły tramwaje. Potem na Stegnach w blokowisku mi tego brakowało. Ale były za to inne podwórkowe dźwięki, trzepanie dywanów, nawoływania pod balkonami. Restauracje, knajpki — to pretekst, żeby spotkać się z ludźmi.

Miasto jest częstym bohaterem Twoich książek. Stegny opisałaś w swoich bestsellerowych "Dziewczynach z Portofino". Jakie masz wspomnienia związane z tamtym miejscem?

Nie sentymentalizuję dzieciństwa, młodości, przeszłości. W socjalistycznej szkole było mi źle, uczniów się nie szanowało, nauczyciele wyzywali nas od idiotów. To była koszmarna przemoc. A warszawskie Stegny były osiedlem, jakich w Polsce setki. Każdy jego mieszkaniec pamięta sklep spożywczy "Społem", kiosk "Ruchu" i kioskarkę, warzywniak, kościół, szkołę. Górki, z których się zjeżdżało, trzepaki, na których się wisiało. Dzieci wszędzie znajdą swoje sfery wolności, nawet na zabetonowanym, nieprzyjaznym obszarze z pozorem zieleni.

Pisałaś o sobie i swoich koleżankach. Dziewczynach, które pod koniec lat 80. wchodziły w dorosłość. Miały za sobą dzieciństwo w PRL-u i szansę na inne życie w czasach rodzącego się kapitalizmu. Czułyście wtedy, że możecie jakoś wykorzystać tę szansę?

 

Ciekawie byłoby zobaczyć, co się stało z dziewczynami z Portofino, czy raczej ze Stegien, taki obraz po 20 latach. Jedna moja przyjaciółka została prawniczką, inna mieszka w Holandii, ja zostałam pisarką. Niedawno na spotkaniu z Wandą Nowicką w ambasadzie w Brukseli poznałam dziewczynę, która chodziła do mojej podstawówki, nostalgicznie się zrobiło.

To prawda, że za ścianą Twojego mieszkania mieszkał Krzysztof Varga?

Wiedziałam, że nie mogę nie pisać. Ale nie śmiałam myśleć, że będę pisarką. To było półboskie zajęcie dla wybranych. A tu Krzysio się za to wziął! Żartuję, oczywiście pisarz Varga i jego obecność za ścianą miała wpływ nie tyle na moją twórczość, co na poziom zabawy w bloku. Jednak fakt, że jesteśmy dziś oboje pisarzami, nie przestaje mnie zadziwiać. Pamiętam scenę, kiedy byliśmy na Plebankach, lesie, który odziedziczyłam po tacie i babci. Akurat wywalaliśmy coś z kubła na kompost, kiedy w jakimś jasnowidzeniu Wernyhory rzuciłam: "Zobaczysz, będziemy pisarzami, będziemy pisać na maszynach!". Wtedy jeszcze nie było komputerów, a my byliśmy studentami, gadaliśmy akurat o książkach przy tym kompoście.

Przez wiele lat byłaś dziennikarką ekonomiczną. Skąd pomysł, by zająć się literaturą?

 

Pisałam o ekonomii dla Agencji Reutera. Podobało mi się, że piszę po angielsku, ale nie czułam tematu. Był taki moment, który poprzedził rozpoczęcie pisania mojej pierwszej powieści, "Pudełka ze szpilkami". Pomyślałam: "Chcę pisać. Jak nie teraz, to kiedy?". A pisanie zawdzięczam rodzicom — i sobie, jakby powiedzieli, bo zawsze mnie opieprzali, kiedy się umniejszałam. Mama miała cudowną świadomość języka, tata mi czytał, opowiadał.

"Pudełko ze szpilkami" napisałaś na konkurs Bridget Jones. Nie ciągnęło Cię do czegoś ambitniejszego?

Ta książka jest lekko napisana, ale ma dobrą literacko konstrukcję. Nie pisałam jej na konkurs, tylko na konkurs wysłałam — miałam ją prawie skończoną, kiedy przyjaciółka Joanna Orłoś dała mi znać, że jest taki plebiscyt. Potrzebowałam terminu, żeby się sprężyć, wolę tak pracować, przyzwyczajenie z dziennikarstwa.

Popularność przyniosły Ci dopiero "Dziewczyny z Portofino".

"Dziewczyny z Portofino" powstawały w Szwecji, gdzie złapałam dystans do polskiej rzeczywistości. Zobaczyłam te nasze historie z oddali, w dodatku oczami kogoś, kto mieszka w innej rzeczywistości, klimacie, języku. Przyszło do mnie tamto podwórko, słownictwo, smak oranżady w proszku, dźwięk odbijania piłki o ścianę bloku w letnie popołudnie, krzyżujące się okrzyki, kiedy grałyśmy w gumę. To nie była tęsknota, tylko nagła potrzeba zapisania tego wszystkiego. Zaczął się tworzyć świat, zaludniły go fikcyjne postaci.

 

W swoich książkach odważnie piszesz o seksie – pokazujesz, że nie tylko faceci, ale i kobiety mają potrzeby, które muszą zaspokajać.

Większość z nas to istoty seksualne, tylko zapętlone kulturowo. W "Nielegalnych związkach" pisałam o radości, jakie daje życie seksualne z perspektywy mężczyzny. W "Bokserce" przyjęłam perspektywę kobiety, której seks jest potrzebny do funkcjonowania. Lu, Polka wychowana w tradycji miłości romantycznej, stara się odpowiedzieć sobie na pytanie, czy musi się poświęcać z miłości, czy postawić na własne potrzeby. Boks daje jej połączenie z własnym ciałem, pozwala poczuć własną siłę. Dzięki temu Lu zaczyna rozszyfrowywać własne potrzeby, iść za swoim głosem.

Znajdujesz język do opisywania erotyki. Nie medyczno-wulgarny, ale subtelny, prawdziwy.

Seks — temat, jak każdy inny, ale budzi większe emocje, bo tkwi w sferze tabu. To spuścizna religii monoteistycznych, męskocentrycznych, gdzie ciało kobiece jest uważane za brudne. Zdarzyło mi się parę razy spotkać czytelniczki moich pierwszych książek, które przy "Nielegalnych..." odpadły, bo nie mogły czytać tyle o ciele, nie były przyzwyczajone, że o tym się mówi. Mówiły: "Tyle o seksie, to nudne". Ale był w nich jakiś gniew, coś niewypowiedzianego, uraza do własnego ciała.

 

Co interesuje Cię w literaturze?

Emocje. Doceniam intelektualne fajerwerki, ale to, co zostaje w człowieku z lektury, powinno być żywe, pachnieć. Takie wspomnienia wywołują we mnie książki, które opisałam w "Córkach rozbójniczki". Ostatnio przeczytałam książkę, która wydawała mi się czytadłem, a tymczasem zostawiła obrazy, "Baking cakes in Kigali" Gaile Parkin. Zgadzam się z autorką nigeryjską Chimamandą Adichie, że kiedy chce się poznać jakiś kraj, zamiast kupować przewodnik "Lonely planet", lepiej przeczytać pięć dobrych powieści.

Co sama lubisz czytać?

Moim wzruszeniem literackim jest ostatnio rwandyjska autorka Scholastique Mukasonga. Lubię też książki Alaina Mabanckou. Bardzo mi się podobała książka Josepha N’dwaniye "Le muzungu mangeur d'hommes", ujęła mnie niewymuszona konstrukcja przypowieści - coś, co podziwiałam kiedyś u Thomasa Manna. Cieszę się też powieścią "Americanah" Chimamandy Adiche, pełno tam obserwacji w kontekście swój-obcy, o tym, co się dzieje z człowiekiem, gdy zaczyna mieszkać w innym kraju, innej kulturze. "Jest czas skrzydeł i czas korzeni" — mówi jedna z bohaterek "Bokserki".

W jakim momencie życia teraz jesteś?

 

Paradoks wolności polega na tym, że możesz latać, mając świadomość korzeni. Dlatego nie trzeba bać się latać. A raczej bać się i pokonać ten strach. Ja właśnie jestem na tym etapie.

ROZMAWIAŁ: DAMIAN GAJDA

Photo.
Emil Biliński
Halina Jasińska
Rafał Masłow
Maciej Jan Strupczewski
Stephan Vanfleteren