Polski English Francais Svenska
photo. Sabina Jaworek
Wywiady
„Możesz się bić” – Grażyna Plebanek o zablokowanej sile kobiet
data publikacji: 2022-03-11

Aleksandra Nowakowska

Kobiety są profilowane społecznie na te słabsze. W efekcie ci, którzy rzekomo są silniejsi, dostają pozwolenie na użycie siły. A gdyby to nas zapewniano, że posiadamy tę wielką moc, której nie mają mężczyźni, bo jesteśmy zdolne urodzić i wykarmić człowieka? – zastanawia się pisarka Grażyna Plebanek.

Jest pani autorką jednego z odcinków serialu fabularnego „H24”, na który składa się 24 filmów krótkometrażowych. To filmowy manifest przeciwko różnym formom dyskryminacji przemocy, której doświadczają kobiety. Jak widzi pani swoją rolę w tym przedsięwzięciu?

 

Jako rolę artystki, która ma głos i możliwości, żeby temat podjąć. Cały czas jednak jestem w tym wszystkim pisarką. Nie autorką scenariusza, tylko osobą, która tworzy teksty literackie. „H24” to literacko-filmowa współpraca o społecznym profilu. Jej pomysłodawczynie: Nathalie Masduraud i Valérie Urrea, francuskie reżyserki, usłyszały w radiu, że mężczyzna podczas domowego aktu przemocy wyrzucił kobietę przez okno. Na szczęście przeżyła, ale ubezpieczyciel odmówił pokrycia kosztów leczenia, ponieważ „nie chciał wchodzić w konflikt w związku”. To dało im do myślenia – zaczęły się zastanawiać, jak jest skonstruowane społeczeństwo, w którym żyjemy, że doświadczamy takiej ewidentnej nierówności. Reżyserki stwierdziły, że jako dokumentalistki powinny temat nagłośnić. Zwróciły się do 24 pisarek, które ceniły za wcześniejsze projekty.

 

Która książka doprowadziła panią do „H24”?

Nathalie Masduraud i Valérie Urrea przeczytały moją „Panią Furię”, która dwukrotnie została wydana po francusku i której bohaterką jest Kongijka Alia, urodzona w Afryce, ale wychowana przez rodziców w Europie. Nosi piętno emigrantki – „czarnej”, obcej, niebezpiecznej. Wychowana w kulcie mistrza boksu – Muhammada Alego – wyrasta na silną i odważną kobietę. Prowokuje rzeczywistość, zostaje policjantką i staje po drugiej stronie barykady.

 

Wszystkie filmowe sceny są napisane w pierwszej osobie – to był wymóg reżyserek, żeby oddać głos ofiarom.

Mój tekst to monolog wewnętrzny. Chciałam pokazać w nim proces, który ma miejsce w głowie atakowanej kobiety. Użycie siły fizycznej nie jest proste nawet dla tej, która potrafi to zrobić. Jesteśmy wychowywane na miłe, nieagresywne, na pewno nie takie, które krzywdzą fizycznie. Możemy się z tej roli wyzwalać na przykład na treningach bokserskich. Natomiast na ulicy wracamy do kontekstu społecznego i znowu zaciągamy hamulec, słysząc głos: „Nie możesz tego zrobić, bo jesteś kobietą, nie możesz się bić”. Moja bohaterka czekała o świcie na autobus. Zaczepił ją jakiś typ, zaatakował ją nie tylko werbalnie, ale próbował też fizycznie. Znokautowała go, wprawiając go tym zresztą w niemałe zdumienie.

Kiedy nasz serial się ukazał, we Francji głośno było o utytułowanej kickbokserce, która żyła w związku ze swoim trenerem. Okazało się, że on ją notorycznie bił, a ona nie była w stanie mu oddać. Była jego społeczną zakładniczką, przyjęła, że w życiu ma inną rolę niż na ringu – musi się podporządkować. Była bezradna.

 

Czy temat globalnej przemocy wobec kobiet bardziej panią przygnębia i dołuje, czy wprost przeciwnie – motywuje? Jakie uczucia to w pani budzi?
Sprzeciw i agresję oczywiście. Kobiety określa się jako słabą płeć, mając na myśli wyłącznie słabość fizyczną. Od wielu lat uprawiam boks i wiem, że tak wcale nie jest. Jesteśmy profilowane społecznie na te słabsze. W efekcie ci, którzy rzekomo są silniejsi, dostają pozwolenie na użycie siły. A gdyby to nas zapewniano, że mamy tę wielką moc, której nie mają mężczyźni, bo jesteśmy zdolne urodzić i wykarmić człowieka? Wyobraźmy sobie, że żyjemy w świecie, w którym niczym wszechmocne boginie możemy sobie podporządkować drugą płeć? Tych biednych mężczyzn, którzy nie potrafią zrobić tego, co my. Tylko że my idziemy krok dalej – nie chodzi o to, kto ma komu podlegać, ale o to, żeby wreszcie była równowaga.

Jeszcze zanim zostałam pisarką, przemoc budziła we mnie zaciekły sprzeciw. W blokach, w których mieszkałam, kobiety były bite, wszystko przecież było słychać – wiadomo, kto kogo i w którym mieszkaniu bił, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Milczenie wokół tego tematu, również w rodzinach, wydaje mi się straszliwym rodzajem hipokryzji. Teściowe, ciotki, szwagrowie wiedzą, że mężczyzna jest agresywny wobec żony, ale nikt nic nie robi, bo chodzi o ten święty obrazek rodziny. To jest potworne kłamstwo.

 

Jest w pani złość z tego powodu. Furia?

Złość czułam, jak byłam młodą osobą i nie wiedziałam, co z tym zrobić. Dzisiaj jest we mnie niezgoda i – jako że jestem już osobą sprawczą – działam.

 

Ma pani kobiece mentorki?
Może nie tyle mentorkami, ale przykładami godnego życia kobiety – były dla mnie babcie i mama. Pokazały mi, żeby bronić swojej racji nie tylko słowami, jak to bywa w dyskursach feministycznych, ale czynami, życiem. One są dla mnie jak latarnie kobiecych odważnych wyborów. Mam wrażenie, że ich życie wyglądało jak dobry film – niewiele słów, natomiast dużo akcji.

Później, już podczas mojego pisania, przychodziły do mnie takie bohaterki. Do tego stopnia były obecne i ważne, że napisałam o nich dwie książki. Jedna wyszła ponad 10 lat temu – „Córki rozbójniczki”. Na rynku polskim była to pierwsza książka opowiadająca o silnych, imponujących kobietach, jeszcze przed modą na pisanie o buntowniczkach. Przedstawiłam postacie literackie, twórczynie, ludzi i ważne dla mnie zwierzęta. Wśród bohaterek jest Szara Wilczyca i Kazan z powieści Jamesa O. Curwooda, jest Virginia Woolf, Anaïs Nin, Izabela Czartoryska.

 

Teraz powtórzyłam ten zabieg, ale już inaczej – napisałam „Rozbójniczki”, które zostały wydane w marcu zeszłego roku. Opisuję mickiewiczowską Grażynę, Królową z „Księżniczki na ziarnku grochu” Andersena, Gertrude Bell – współtwórczynię Iraku, archeolożkę i poetkę. Ale i mniej znane postaci, które dają mi pretekst do pisania o dojrzałej kobiecie, o jej sile, mądrości, duchowości, głosie. Okazało się, że po dekadzie na co innego zwracam uwagę, bo i świat w międzyczasie bardzo się zmienił. Na przykład wielka akcja Me Too przetransformowała myślenie zachodnich kobiet, zwróciła uwagę na powszechny problem molestowania seksualnego.

Poza tym już od ponad 20 lat mieszkam na zachodzie Europy i mogę kompetentnie porównać mentalność, którą znam z Polski, do tej, którą tutaj obserwuję. Polki mają dłuższą tradycję realnej samodzielności zawodowej i finansowej m.in. dlatego, że w socjalizmie wszyscy pracowali. Natomiast dusi je to, co narzuca Kościół – podrzędna rola kobiety. Pod płaszczykiem poszanowania jako matki, pozbawia głosu i szacunku jako człowieka. Na zachodzie Europy feminizm jest mocniejszy teoretycznie, moje rówieśniczki i młodsze kobiety niezwykle cenią sobie pracę i niezależność, ale jeszcze ich matki bywały przeważnie housewives. „Rozbójniczki” są kolejnym zbiorem, używając pani określenia, mentorek, czy też, jak o nich myślę – inspiracji.

 

A pani czuje się inspiracją dla młodych kobiet?
Na spotkaniach autorskich, w mailach czy postach, zwłaszcza po „Rozbójniczkach”, dostaję sygnały, że mój sposób patrzenia i mówienia bywa inspirujący dla młodszych kobiet. Cieszę się, bo to rodzi więź, sprawia, że płynie między nami energia. I teraz, kiedy myślę o określeniu „mentorka”, to przypominam sobie, że między trzydziestką a czterdziestką czułam ogromną potrzebę rozmów z kobietami doświadczonymi, które wiedzą więcej niż ja, z racji tego, co przeżyły i przemyślały. Nie strażniczkami patriarchatu, które zakuwają młode kobiety w społeczne dyby, tylko wolnymi, niezależnie myślącymi istotami.

 

Jak w literaturze poruszać ważne kwestie społeczne, żeby nie zrobiła się z tego publicystyka, która dość szybko się starzeje?
To jest stary dylemat. Intensywnie się nad tym zastanawiałam 20 lat temu, kiedy wchodziłam w pisanie całą sobą. Pamiętam, że był wtedy w Polsce rodzaj pogardy dla pisarek. Wkładało się je do szufladki „kobiece pisanie”, czyli określało jako płytkie, zabawowe, gorszego sortu. A jako komentarz do literatury poważnej, tworzonej przez kobiety, pojawiło się patronizujące określenie „literatura menstruacyjna”. Myślałam wówczas, jak łatwo i wygodnie byłoby pisać tak jak mężczyźni, udając, że nie ma tematów społecznych. Spokojnie komponować fabułę, nie próbując zmieniać świata. Tylko że mnie to nie interesuje. Chcę pisać na tematy, które są dla mnie ważne. A ważne dla mnie było i jest na przykład to, żeby termin „literatura menstruacyjna” już więcej nie padł albo nie był nacechowany pogardą. Bo słowa „menstruacja”, „menopauza” służą dziś do obrażania. Uważam, że trzeba przywrócić godność terminom, które odnoszą się do biologicznej i kulturowej kobiecości.

 

I stanęła pani przed wyzwaniem określenia proporcji między częścią literacką a społecznikowską?
To jest rzeczywiście twardy orzech do zgryzienia. Na początku my, pisarki, które powoływałyśmy w powieściach feministyczne figury, byłyśmy z tego powodu młotkowane. Dostawałyśmy po łbach, że nasze książki są już na pograniczu ideologii, że są coraz mniej artystyczne. Wtedy przypominałam sobie cytat francuskiej feministki Hélène Cixous, która powiedziała, że ona nie ma tego luksusu, żeby pisać sztukę dla sztuki, bo jest w grupie, która musi nadal walczyć o swoje prawa. To było lata temu, teraz nie ma już z tym problemu.

Może złotym środkiem jest opowieść? Czyli prawda podana w literackiej formie.
Tak. Ostatnio w powieściach pojawiają się niespotykane dotąd figury kobiet dość niesamowitych. Mocnych, tajemniczych, nieprogramowych. Ten temat porusza na przykład współczesna francuska pisarka Annie Ernaux. Właśnie wyszła w Polsce jej autobiograficzna książka „Lata”. W innej, jeszcze w 2011 roku, napisała, że w wyobraźni zbiorowej obserwuje się powrót do archetypu kobiety niebezpiecznej, wiedźmy. W dzisiejszym świecie może przybierać ona postać kobiety w hidżabie, muzułmanki – obcej, groźnej, posiadającej moce. Wiedźma ostatnio często się pojawia. Niebezpieczeństwo polega na tym, żeby nie popaść w potworny kicz.

 

Czy na rynku książki widać dyskryminację kobiet w kwestii wynagrodzeń czy przyznawanych nagród?
Jestem pod tym względem trochę dziwną osobą, bo nie śledzę wręczania nagród. Jeśli jakąś dostanę i do mnie dzwonią, to się cieszę. Nawet nie wiem, co kiedy wręczają. O zaliczki walczę indywidualnie i nie orientuję się, czy koledzy dostają więcej. Ogólnie wiadomo, że marnie zarabiamy.

 

Czy apel Virginii Woolf, że kobieta, aby pisać, musi mieć własny pokój i pieniądze, jest aktualny?
Kiedy Virginia żyła, można było odziedziczyć pieniądze, nie pracować i zajmować się, czym tylko dusza zapragnie, na przykład pisaniem. Chociaż tu, gdzie mieszkam, w Belgii, jak to w zachodnioeuropejskim społeczeństwie klasowym, jeszcze zdarzają się takie historie. Uważam, że zawsze trzeba mieć własny pokój i pieniądze, niezależnie od tego, czy się je dostanie, czy zarobi.

 

Chodzi o poczucie bezpieczeństwa, niezależności?
Na pierwszym miejscu o przeżycie, o źródło utrzymania. Pisarki, w tym ja, muszą płacić rachunki, posyłać dzieci do szkoły, jeść. Tak jak i inne kobiety. To konieczność ekonomiczna. Po drugie – nie tylko Annie Ernaux bardzo podkreśla swoją niezależność finansową, która daje jej możliwość decydowania o sobie. To było niezbędne tak Virginii Woolf, jak i nam.

Photo.
Emil Biliński
Halina Jasińska
Rafał Masłow
Maciej Jan Strupczewski
Stephan Vanfleteren